piątek, 19 maja 2017

Podróż pociągowo-rowerowa 😏


12 kwietnia-środa

Tego dnia wyjeżdżam do sanatorium na Wyspę Sobieszewską. Postanowiłam spakować się w sakwy i pojechać razem z rowerem, by pojeździć w przyjemnym, nadmorskim terenie. Ze względu na deszczową pogodę jedziemy pociągiem do Gdańska, a stamtąd, mimo chłodu i deszczu mam zamiar dojechać do celu już na rowerze.


O godz. 9-tej rano wyjeżdżam z domu udając się na dworzec. Pociąg odjeżdża o godz. 9.38, ale chcę być szybciej, bo wiadomo że trzeba jeszcze wgramolić się na peron. Na dworzec dojechałam w towarzystwie mżawki od ul. Droga Łąkowa i "zjechałam" schodami w dół po szynach dla wózków, ale dostać się na peron tak łatwo już nie było. Teraz musiałam pokonać taką samą ilość schodów w górę co miałam w dół tyle, że schody na peron nie mają szyn, więc trzeba radzić sobie na "Pudziana". Nie bez wysiłku postawiłam przednie koło na drugiej schodzie, kombinując jak tu teraz "wjechać" na górę. Całego roweru nie jestem w stanie unieść choćby na tyle, by koła chociażby potoczyły się po schodach ... Wchodząca na ten sam peron, młoda kobieta próbowała mi pomóc chwytając za tylni bagażnik, ale jakoś kiepsko nam to szło, bo rower przesunął się zaledwie o pięć schodów (a na szczyt było jeszcze jakieś piętnaście). I w tym momencie pojawia się młody mężczyzna, który bez chwili wahania chwycił "juniora" i poniósł go na samą górę. Dziękuję mu z nieskrywaną radością i szerokim bananem na gębie.
Przed wyjazdem na f.b. niektórzy mi doradzali żeby nie jechać do samego Gdańska, ale wysiąść w Oruni, jednak w trakcie podróży okazało się to kiepskim pomysłem. Do Malborka zagęszczenie szynobusu było takie, że wszyscy co wsiadali mieli miejsca siedzące, ale od Malborka zaczęła się walka nawet o stojące.
Jeszcze w Grudziądzu, poza mną z rowerem wsiadła rodzina z dziećmi i wózkiem, który postawili w miejscu dla rowerów. Ja również rower postawiłam w poziomie a nie w pionie, gdyż musiałabym rozpakować go z sakw. Żaden z konduktorów jednak nie czepił się tego, że rower stoi nieprzepisowo tak jak i tego, że pusty wózek nie jest złożony.
No, ale wracajmy do kontynuowania podróży. Jak wcześniej pisałam w Malborku zaczęło wsiadać już więcej osób, a w Tczewie zrobił się taki tłok, że drobnej budowy konduktor ledwie był w stanie się przecisnąć, więc niema mowy żeby wysiąść wcześniej, a już na pewno nie z rowerem. Zaczęłam pytać ludzi stojących przy mnie, czy ktoś wysiada w Gdańsku. Jednak Ci kręcą przecząco głowami. Z przerażeniem zaczynam się zastanawiać jak ja się wygramolę ... Moje przerażenie w oczach podziałało na ludzi trwożąco, bo zaczęli mnie uspakajać: "spokojnie... zawsze tu trochę ludzi wysiada... damy radę..." W trakcie wjazdu na peron zamieniałam się miejscem z kobietą stojącą obok mnie. Młody chłopak stojący przy rowerze odpiął go z uprzęży, a stojąca nieopodal drzwi kolejna kobieta podniosła mój plecak. Kiedy pociąg się zatrzymał ja i junior byliśmy gotowi do "teleportacji", która odbyła się naprawdę sprawnie - ja poczekałam, aż trochę ludzi z przodu wysiądzie, konduktor powstrzymał ludzi na peronie by jeszcze nie wsiadali, a kolejny młody człowiek pomógł mi z rowerem, który musiał być wyprowadzany tyłem. Pani, która zajęła się plecakiem pomogła mi jeszcze sprowadzić rower z peronu do przejścia. Schody na peron (tak jak i w mojej miejscowości) były bez żadnych podjazdów i podróżni musieli ciężkie walizy targać na górę (że też w XXI w. ciągle jeszcze niema w takich miejscach chociażby szyn na wózki) Z przejścia do holu dworca na szczęście były już szynowe podjazdy, które okazały się zbawienne dla mnie, acz wprowadzenie po nich roweru z pełnym obciążeniem nie było lekkie. Z wysiłkiem wspięłam się po podwójnym podejściu i znalazłam się na ciasnym holu dworca głównego. Zdziwiona nieco ową ograniczoną przestrzenią ruszyłam czym prędzej do wyjścia.

Gdańsk przywitał mnie pochmurnym niebem, ale jeszcze bezdeszczowym. Chwilę odczekałam przed dworcem by ochłonąć i odetchnąć. Trochę oszołomiona końcową akcją z wysiadaniem i wspinaniem, zaczynam zastanawiać się nad kierunkiem w którym powinnam pojechać, by dojechać do Sobieszewa. W końcu ruszam w prawo i dojeżdżam do pierwszego skrzyżowania na którym przejeżdżam na drugą stronę, a po tamtej stronie zamiast skręcić w lewo i wjechać na Długi Targ, ja jadę ciągle prosto i dojeżdżam do przejścia podziemnego. Ale o tym, że powinnam skręcić przekonałam się dopiero później, kiedy to już oswoiłam się z miastem ... ale wracajmy do meritum.

Kiedy znowu znalazłam się przed wyzwaniem w pokonaniu podziemnego przejścia, i tym razem pojawia się życzliwa osoba, która pomaga mi w wydostaniu się na powierzchnię oraz naprowadza mnie już na prostą, bezproblemową jazdę ku mojemu celowi.

Spokojnym tempem pokonuję most,potem chodnikiem dojeżdżam do DDR-u, którym dojeżdżam do wiaduktu, a za którym to wjeżdżam do tunelu.

                                
                                                     
Po wyjechaniu z tunelu dołem objeżdżam kolejny wiadukt i wjeżdżam na DW 501, którą śmigam do Przejazdowa. Tam zjeżdżam na chodnik i czekając na zielone zobaczyłam szyld z nazwą hotelu, który znajduje się w Sobieszewie. Poczułam się prawie jak w domu, ale mam jeszcze do pokonania dobre 6 km. drogą 501 tyle, że już bez pasa awaryjnego. Po przejechaniu kilometra zauważam po lewej stronie jakąś zarośniętą, asfaltową dróżkę. Korzystam z chwilowego braku ruchu i wjeżdżam na nią. Dojeżdżam nią w spokojnym, acz nie do końca komfortowym tempem do Wiśliny, gdzie odbijam w lewo i nadkładając nieco drogi wjechałam na wał i tamtędy w spokoju dojechałam do mostu pontonowego. Po zjechaniu z mostu szybko znalazłam ulicę przy której mieści się ośrodek "Alma" i zakotwiczyłam się z rowerem przy recepcji. Tam popatrzyli na mnie jak na dziwadło, bo większość kuracjuszy zajechała samochodami, tylko ja w kroplach deszczu przyjechałam obładowana rowerem. Poniekąd szefowa tego ośrodka była uprzedzona o tym, że właśnie przyjadę rowerem, gdyż wcześniej dzwoniłam żeby dowiedzieć się o możliwość bezpiecznego przechowywania go. 

Miejscem tym była wiata, która w sezonie jest miejscem grilowych biesiad, a obecnie służyła jako palarnia i graciarnia. Do takiegoż właśnie żeliwnego grila przypięłam juniora i okryłam go pokrowcem. Na drugi dzień, kiedy rano zajrzałam do niego zobaczyłam, że nie jest tam sam. Pomyślałam, że zapewne to któryś z pracowników dojeżdża rowerem. Okazało się później, że to kolega od posiłkowego stolika na stołówce przyjechał samochodem "Z" rowerem, a za cztery dni pojawiły się jeszcze dwa... tym samym ja przestałam być rowerowym dziwadłem. Chociaż nie do końca, bo kiedy wychodziłam pojeździć wcześnie rano, albo przy mżącym deszczu sprawiało to, że i tak patrzyli na mnie ze zdziwieniem i sarkastycznym uśmiechem  - mimo, że było kilka osób aktywnie nastawionych na relaks - ale oni śmigali z kijkami.   

No i tak to oto właśnie odbyłam swoją pierwszą poważną podróż pociągowo-rowerową z sakwami.😆 















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz